wtorek, listopada 08, 2005

W drodze do kraju Azteków i Majów


Wylatujemy bez najmniejszych problemow z kraju, z ktorego mimo najwiekszych checi nie moga wydostac sie miliony. Dla nas Kuba byla mila przygoda, dla wielu z nich jest poprostu wiezieniem. Praktycznie kazda osoba, czytaj więcej

Nocleg w slumsach Hawany


Wracamy stopem z Pinal del Rio do Havany. To juz nasze ostatnie chwile na Kubie. W polowie drogi zegnamy ostatniego Amarillo. Czytaj więcej

poniedziałek, listopada 07, 2005

Vinales. Rozdzial drugi


Vinales ma rowniez inne atrakcje do zaoferowania poza przepiekna przyroda. Vinales ma do zaoferowania najwspanialsza zabawe jaka mozna sobie wyobrazic. Jezeli trafisz do Vinales w sobotni wieczor, staje sie ono obietnica prawdziwego szalenstwa. Kolejna rewelacja jest to, ze szalenstwo to nie kosztuje prawie nic. Wstep do umieszczonej w rogu glownego placu knajpy Pollo Montanez kosztuje jedno peso convertible. Kiedy przyjdzie sie w miare wczesnie mozna zajac sobie stolik. Butelka prawie 40procentowego eliksiru rumopodobnego - 3,40. Nikt cie nie nagabuje. Mozesz przy jednej butelce na pare osob spedzic cala noc.
Zabawa zaczela sie kolo 23. Zabawa tzn... szalenstwo salsy! Czegos takiego nie widzielismy jeszcze nigdy. Czulismy sie jak w filmie typu "Dirty Dancing" (chociaz w rzeczywistosci bylo to duzo lepsze!), albo na swiatowych mistrzostwach tanca. Kubanskie pary poprostu plonely w rytm muzyki! Po godzinie zapelnil sie caly parkiet. Katke wyciagnal do tanca jeden z prawdziwych mistrzow Pollo Montanez. Przyszedl Mikel, ktory przyjechal tu specjalnie z Pinal del Rio, z grupa swoich znajomych. Tanczylismy wszyscy do jakiejs 3 nad ranem.
Nastepnego dnia wstalismy kolo poludnia i odrzucajac wczesniejsze ambitne plany pojechania nad morze, postanowilismy spedzic bardzo leniwa niedziele. Wyszlismy na miasto, gdzie w syfnej Cafeterii de la Familia przekasilismy po bulce z krokietem. Przechodzac kolo Pollo Montanez uslyszelismy muzyke i zobaczylismy ze... znowu tancza. Grala jakas naprawde swietna kapela. Weszlismy do srodka i spedzilismy tam pare godzin. Spotkalismy znajomych z zeszlej nocy i Izraelczyka, ktorego poznalismy jeszcze w Trynidadzie. Powiedzial nam,ze byl w wieu knajpach na Kubie, ale czegos takiego jeszcze nie widzial. Miejscowi Kubanczycy tanczyli nie tylko w parach, ale tez tworzyli miedzy soba rozne uklady. Pozniej, dzieki Katce poznalam blizej "Turbo", kolejnego mistrza. Dowiedzialysmy sie od nich, ze oni tak naprawde maja uklad z wlascicielami tego miejsca, ze wchodza za darmo i tancza salse, zeby przyciagnac ludzi. Wielu z nich zajmowalo sie tym tancem profesjonalnie. Poznanie ich bylo jednym z ciekawszych doswiadczen. Obaj (kolega Kat i "Turbo") zamierzaja zawrzec papierowe malzenstwa z poznanymi w Vinales Francuskami (one zgadzaja sie oczywiscie na taki uklad), zeby uciec z Kuby. Do ich kolegi za dwa dni miala przyjechac dziewczyna z Hiszpanii, w tym samym celu.
Wieczorem przyszlismy jeszcze raz do Pollo Montanez. Zamowilismy eliksir, przysiadlo sie do nas jeszcze paru Izraelczykow. Ludzi bylo juz dosyc malo i kubanskie pary nie zaplonely juz tak jak wczesniej, ale wieczor i tak byl rewelacyjny.

Vinales. Rozdzial pierwszy.


Vinales!!!!! Przepiekne! "Zobaczyc Vinales i umrzec!", chcialoby sie powiedziec. Szczegolnie, ze dojechanie tu kosztowalo nas tyle wysilku. Vinales to wlasciwie 2 ulice - pare sklepow, stacja benzynowa, poczta, nic specjalnego (no, oprocz rzecz jasna Pollo Montanez, ale o tym dalej ;-). Tyle tylko, ze to "nic specjalnego" znajduje sie w regionie tak zielonym, gorzystym, malowniczym i do tego jeszcze bogatym w jaskinie!!!
Przyszlo nam w Vinales po raz kolejny spedzic nocleg nielegalnie. Ceny w Casach Particular byly za wysokie, wiec skorzystalismy z oferty pewnego pana, ktory zaproponowal nocleg w swoim mieszkaniu, za rozsadna kwote 20 peso (za trzecia noc placilismy juz tylko 15). Poza tym w ten sposob moglo sie spelnic nasze kolejne kubanskie marzenie - zamieszkanie w bloku! Do tej pory wydawalo nam sie to nierealne.
Z samego rana ruszylismy w strone gor. Chcielismy dotrzec do jaskini z "basenem" w srodku. Nie nalezala ona do bardzo turystycznych, o jej istnieniu powiedzial nam nasz gospodarz. Wszystkie wycieczki podjezdzaly raczej autokarami pod 2 najbardziej znane jaskinie, gdzie wstep byl platny i wszystko bylo juz bardzo "obrobione" pod turystow.
My poszlismy przepiekna, dzika sciezka, blocac sobie i moczac niewiarygodnie buty, zeby w koncu zabladzic i w szalasie, gdzie suszyl sie tyton znalezc pewnego dziadka - miejscowego rolnika, ktory wzial z szalasu worek, wlozyl don 2 lampy i przez pola i chaszcze doprowadzil nas do najcudowniejszego miejsca na ziemi, do ... jaskini de la silencia.
Z jaskini wyplywala rzeka. Kiedy weszlo sie 5 metrow wglab nie widac juz bylo nic. Bez lamp i chropowatej reki naszego przewodnika, nigdy bysmy tej jaskini nie przeszli. Nasz przewodnik pachnial dymem z paleniska.
Lazilismy miedzy najkosmiczniejszymi formami skalnymi jakie mozna sobie wyobrazic. I w koncu doszlismy do... jaskiniowego jeziora, do ktorego czympredzej wskoczylismy. Nie musze chyba wam mowic, jak genialne to bylo przezycie.
Naprawde szczesliwi wylazilismy z powrotem na normalny lad.
Chodzilismy po okolicy jeszcze przez pare godzin. Wioski. Kolorowe swinie. Ptaki.
Wpakowalismy sie w jakies chaszcze i posiekalismy sobie cale nogi. Bolesnie.

Trynidad - Pinal del Rio


Po Trynidadzie spedzilismy jedna noc nad morzem, skad udalismy sie do Cienfuegos i dalej na plaze Giron (slynna Zatoka Swin). Ostatni odcinek trasy pokonalismy z milymi Niemcami, ktorzy podrozowali po Kubie wynajetym samochodem. Noc ktora spedzilismy w wiosce przy plazy nalezala rowniez do jednej z ciekawszych, bo wszystkie Casy Particular byly zajete i zapukalismy poprostu do drzwi jednego z normalnych domow. Do domu na skraju miejscowosci, ukrytego w ciemnosciach. Na Kubie grozi bowiem bardzo wysoka kara za przyjmowanie obcokrajowcow, jesli sie nie ma na to rzadowej licencji. Mimo tego pewna mila pani zgodzila sie nas przenocowac. Rankiem niczym w filmie szpiegowskim wymykalismy sie przez drzwi tarasowe, od tylu domu.
Tamtego dnia pobilismy swoj autostopowy rekord! Dystans, ktory przemierzylismy, przeszedl nasze wszelkie oczekiwania. Dojechalismy z plazy Giron jeszcze hen, hen na Zachod od Havany, do Pinal del Rio (robiac po drodze postoj na zobaczenie rezerwatu z krokodylami).
Jezdzenie na pace ciezarowek jest cuuuuuudowne! Jak staniesz z przodu i rozlozysz szeroko rece, masz wrazenie ze lecisz! Braterstwo jakie wytwarza sie w czasie lapania stopa z innymi Kubanczykami jest takze czyms niesamowitym.
Po nocy w nieciekawym Pinal del Rio wyruszylismy do Vinales. Tzn... staralismy sie wyruszyc... Po autostopowych sukcesach przyszla w koncu porazka. Za sprawa nieruchawych amarillo, ale takze wlasnego lenistwa i opieszalosci na przejechanie 30 kilometrow stracilismy prawie caly dzien. Ale za to nawiazalismy ciekawa znajomosc z miejscowym chlopakiem Mikelem, ktory powiedzial nam ze w Vinales nastepnego wieczoru bedzie Wieeelka fiesta. W miejscu o tajemniczo brzmiacej nazwie Pollo Montanez. Niedlugo ta nazwa miala zapasc w naszej pamieci jako jedna z najmilszych w czasie calej naszej podrozy. Wkrotce otworzyc mial sie cudowny rozdzial pt. ¨Vinales¨.

Nocleg na koncu kubanskiego swiata


Fidel chyba naprawde nie lubi Havany. Pozostawiona przez tyle lat sama sobie, gnije podczas gdy inne, mniejsze miasta maja sie calkiem niezle. W Santa Clarze poczulismy sie jakbysmy nagle przeniesli sie do innego kraju. Wieksze, porzadniejsze domy, w miare czyste ulice, ludzie ubrani w amerykanskie ciuchy. a wieczorem nasza pierwsza prawdziwa fiesta. Swietnie trafilismy bo byla sobota i ludzie masowo wylegli na plac, gdzie gral jakis zespol. Troche ludzi tanczylo. Salse oczywiscie. Nawiazalismy pare znajomosci, wiekszosc z nich jednak sredniowartosciowych - z prymitywnymi miejscowymi podrywaczami (tak naprawde jedyna ich wartoscia bylo to, ze podrywacze czestowli nas rumem).
Nastepnego dnia byla niedziela. Ciezarowki nie jezdzily, wiec ciezko byloby wydostac sie stamtad stopem. Postanowilismy autobusem wyjechac w gory, i pozniej dalej do Trynidadu. Warto wspomniec, ze jezdzenie autobusem, czyli guaga jest i tak najtansza forma transportu na Kubie, kosztuje czesto mniej niz 1 peso cubano. Moment kiedy stoi sie przy drodze, lapiac stopa i nagle na horyzoncie pojawia sie autobus jest jednym z najrozkoszniejszych momentow w calym podrozowaniu po tym kraju. Nagle cala grupa czekajacych Kubanczykow- dotad siedzacych na trawie, na w pol usypiajacych, czy gapiacych sie leniwie przed siebie - ozywa. Zrywa sie w kierunku nadjezdzajacego pojazdu z radosnym okrzykiem: GUAGUAGUAGUAGUAGUA.....!!!!!!! Guaga oznacza bowiem dalsza podroz.
Wsiedlismy wiec do guagly. Najpierw jednej, pozniej drugiej, zeby dotrzec do przepieknej, malutkiej puebli w gorach Jibacoa, skad... nie moglismy pojechac dalej, bo droga byla zamknieta. Po ostatnich cyklonach jej czesc ulegla poprostu zniszczeniu i nie mogl tamtedy przejechac zaden pojazd. Jedyny sposob przedostania sie w strone Trynidadu: 8 kilometrow na piechote...
Bylo juz pozno i zbieralo sie na deszcz. Za dalsza wedrowke wiec podziekowalismy i postanowilismy znalezc schronienie w tejze wiosce. Pierwszy zapytany o mozliwosc noclegu chlop, natychmiast zaproponowal nam zebysmy udali sie do jego domu. Wygladalo to tak, jakby przybywajacy do Jibacoa pod wieczor turysci z olbrzymimi plecakami byli dla niego chlebem powszednim.
Za chwile bylismy juz w jego chacie, gdzie przywitala nas jego mila, ladna zona oraz jej ojciec - dziadek doskonale pamietajacy pierwsze lata rewolucji. Klimat byl niesamowity. Po raz kolejny sprawdzila sie stara regula, ze jezeli ktos jest bardzo biedny, to bedzie chcial oddac ci wszystko, co tylko ma! W casach particular, nie dostalismy nigdy nic, ponadto za co zaplacilismy. Raz kupilismy sniadanie i bylo ono tak male, ze nie wiadomo bylo czy sie smiac czy plakac, jak przychodzilo do jego spozycia. W malym domku na koncu kubanskiego swiata zostalismy ugoszczeni po krolewsku. Dziadek zmielil kawe, zona podala nam przepyszna kolacje. Ryz z czerwona fasola i miesem - byla to najlepsza rzecz jaka jedlismy przez caly swoj pobyt na Kubie!
Pozniej siedzielismy na bujanych, wiklinowych fotelach i rodzina powiedziala nam troche o swoim zyciu. Dziadek, palac opowiadal o pracy w cooperativie (kubanski PGR). Pokazal nam swoj odcinek emerytury na 150 pesos (25 zl) i dowod osobisty. Ma 57 lat... wyglada na 80. W takich chwilach dziwnie sciska sie serce. W takim kraju jak Kuba niestety to uczucie powraca czesto...
Chcieli nam oczywiscie oddac swoje lozko. Szczegolne przerazenie (rozbawienie?) wzbudzily w nich nasze alumaty, ktore zaczelismy rozkladac na ziemi. W koncu udalo nam sie wywalczyc spanie na podlodze. Jak sie okazalo pare godzin pozniej byl to jednak blad, trzeba bylo skorzystac z ich goscinnosci. Ich lozka bowiem posiadaly jeden maly drobiazg ktorego pozbawione bylo nasze legowisko... mianowicie moskitiery... Noc byla jednym wielkim koszmarem. Komary poszatkowaly nas na kawalki. Slady noclegu w gorach pozostana na naszym ciele jeszce przez dlugi czas.
Nastepnego dnia pozegnalismy naszych przemilych ¨hostow¨i ruszylismy z plecakami w gory, w strone zamknietej drogi. Lekko padalo. Czesciowo na piechote, czesciowo ciezarowkami i w koncu ulubiona guaga dotarlismy do starego, klimatycznego Trynidadu.

sobota, października 22, 2005

Autostopem przez Kubę



Kuba, to kraj autostopu. Kiepsko funkcjonujacy system zorganizowanych polaczen autobusowych zmusza ludzi do szukania wlasnie takiego rozwiazania. Jest to tez ciekawy sposob na poznanie tego kraju. Czytaj więcej

piątek, października 21, 2005

Ciemna strona magicznego miasta


Kuba jest najprawdopodobniej jednym z najbezpieczniejszych krajow na swiecie. Jest to raj szczegolnie dla turystow. Policja jest mila a jednym z jej glownych zadan jest pomoc i ochrona udzielane przybyszom z innych krajow. Ludzie zawsze usmiechem odpowiadaja na usmiech, ciesza sie kiedy robi sie im zdjecia, mozna wrecz zagladac przez okna, a czesem nawet wchodzic do ich domow. W Havanie wlazilismy wszedzie, skrecalismy w kazda ulice, ktora tylko wydawala nam sie ciekawa. Spacerowalismy po najbardziej slamsowatych rejonach miasta, zagladajac do kazdej dziory i kazdego zaulka. Katka - robiac zdjecia, w odstepach kilkosekundowych. Prawie zupelnie wyzbylismy sie czujnosci.
Drugiego dnia spacerowlismy w dzielnicy przymorskiej. Kobieta w jednym ze sklepow ostrzegla nas zebysmy uwazali na zlodzieji, bo duzo ich sie tu kreci. Niedlugo pozniej natknelismy sie na policjanta, ktory byl zszokowany co my tu robimy, turysci powinni chodzic tylko glownymi ulicami, bo tu jest bardzo niebezpiecznie. Nic oczywiscie sobie nie robiac z tych ostrzezen poszlismy najnormalniej w swiecie dalej. Kolejnego ostrzezenia udzielily nam trzy dziewczyny siedzace na krawezniku, ktorym Marcin robil zdjecie, powiedzialy zebysmy bardzo uwazali na aparat.
Przeszlismy 500 metrow dalej, zeby przezyc pierwszy w naszej podrozy napad. Szybki, wrecz blyskawiczny, dokonany przez jakiegos zwinnego gowniarza, wymierzony... oczywiscie w olbrzymi aparat Katki. Napad na cale szczescie zakonczyl sie niepowodzeniem, bo Kat nie dala sobie wyrwac swojego skarbu. Do domu wracalismy z bijacym sercem. Glownymi ulicami...
Nie moglismy odpedzic od siebie mysli, ze... co bedzie dalej, skoro cos takiego przydarzylo nam sie w najbezpieczniejszym kraju na trasie. I to juz drugiego dnia.
Nauczylismy sie tez, ze chyba warto sluchac ostrzezen.

czwartek, października 20, 2005

Salsa w dzielnicy chinskiej


Kubanczycy to przemili ludzie. Szczegolnie w tak turystycznym miejscu jak Havana zaczepiaja cie na kazdym kroku. Czasami chca po prostu pogadac. Hola amigo! Skad jestescie. Ale zazwyczaj wiaze sie to z jakas propozycja. Najbardziej popularne to ¨taxi?¨ i ¨kup ode mnie cygara, special price¨. Po dwoch tygodniach pobytu w tym kraju, na rozlegajace sie za naszymi plecami ¨PSSSSST, amigo¨ reagowalismy smiechem. Marcin sam nawet zaczal psssyczec na Kubanczykow, ku ich wielkiemu zdziwieniu ;-). Ale historia, ktorza chce opowiedziec pochodzi z naszego pierwego dnia pobytu na Kubie. Bylismy wtedy calkowicie zieloni, kazda prawie zaczepke przyjmowalismy z ufnoscia i naiwnoscia dziecka. Cieszylismy sie ze tak latwo jest nawiazac kontakt z ¨tubylcami¨.

Pierwszy caly dzien lazenia po magicznym miescie. Jedna ulica podobna do drugiej. W pierwszej chwili sie zachlystujesz i wszystko wydaje ci sie fascynujace - kazdy motyw, samochod, kamienica, roznokolorowe tynki na sypiacych sie scianach. z czasem zaczyna to meczyc. Jednen z napotkanych przez nas Kubanczykow zaczyna nas goraco namawiac zebysmy z nim poszli do dzielnicy chinskiej na festival salsy. O tej porze festival salsy? Tak amigos! Teraz! Pozniej nie bedzie, bo przyjdzie cyklon. W barze Pekin. Sami zobaczycie. Vamos! Idziemy. W koncu jestesmy na Kubie, i festival salsy dziala jak zaklecie. Po dotarciu na miejsce okazuje sie ze w barze Pekin nie ma zadnego festivalu, za to nasz nowy amigo chce koniecznie wypic z nami mojito. Mowimy mu ze nie mamy pieniedzy, co jest zreszta prawda, bo jeszcze nie zdazylismy wymienic i wychodzimy.
Po jakiejsc pol godzinie zaczepia nas przemila parka - chlopak i dziewczyna, ktorzy mowia ze ida wlasnie na festival salsy do dzielnicy chinskiej i czy sie z nimi nie wybierzemy. Tak amigos, w barze Buena Vista Social Club. Katka chce isc. Ale w koncu nie idziemy. Znajdujemy Case de Cambio (kantor), gdzie Katka ma zajac kolejke i na chwile idziemy dalej. Kiedy wracamy naszej Katki juz nie ma. Czekamy na nia przez pol godziny na placu, pytajac sie stojacych tam ludzi, czy nie widzieli chudej dziewczyny z olbrzymim aparatem. Nie widzieli. Z nadzieja, ze Katka poprostu gdzis polazla swoim kocim zwyczajem, decydujemy sie ruszyc dalej sami.
Po poludniu nadarza sie kolejna okazja by udac sie na festiwal salsy w dzielnicy chinskiej. Dwoch przyjacielskich Kubanczykow oferuje nam wspolne spozycie mojito. Czestuja nas po drodze rumem z malych kartonikow, sa rozgadani i weseli. Jeden sie cieszy bo dzis urodziny jego siostry, drugi opowiada mi na czym polega santeria. Dochodzimy do baru, tuz za brama gdzie zaczyna sie chinska dzielnica (warto wspomniec ze jest to chinska dzielnica z czasow przedrewolucyjnych, obecnie nie mieszka tam zaden chinczyk). Starszy Kubanczyk zamawia blyskawicznie 4 mojito. Saczymy je przez jakies 20 minut (warto wspomniec ze kubanskie mojito sa najlepsze na swiecie!), i kiedy juz dopijamy, jeden z naszych amigos mowi: bardzo dziekujemy za mojito! My patrzymy sie po sobie, barman daje nam rachunek na 16 peso convertible. Byla to cena astronomicznie duza, biorac pod uwage ze za 10 peso convertible bylismy w stanie wyzywic sie przez tydzien (placac w peso cubano), a poza tym mojito mozna znalezc w Havanie rowniez za 2 peso. Trzecia sprawa, ze nawet takiej kwoty przy sobie nie mielismy. Wychodzac z domu wzielismy na wszeliki wypadek 10 peso convertible, a reszte w peso cubano, bo zaraz po odkryciu przetaniego swiata ofert w walucie kubanskiej, doszlismy do radosnego wniosku, ze w peso convertible kupuja tylko kretyni. Po czwarte: WCALE nie zamierzalismy za nich placic!!! Staramy sie to wszystko w jakis lagodny sposob przekazac naszym kompanom. Oni po woli wpadaja w panike (naciaganie turystow jest na 100% ich chlebem powszednim i dziwia sie bardzo ze trafili na takich, ktorzy nie chca zaplacic), barman stajac po ich stronie nerwowo raz po raz pokazuje nam rachunek, na ktorym widnieje zlowieszcza cyfra 16. W koncu zostawiamy banknot 10pesowy (wiedzac ze na reszte raczej nie ma co liczyc) i wychodzimy. Mlodszy z Kubanczykow wybiega za nami i dochodzi do przepychanki miedzy nim a Marcinem. Cala przygoda konczy sie rzucaniem sobie w twarz ¨Fuck you!¨¨¨Fuck You!¨- slow uniwersalnych na kazdej szerokosci geograficznej.

Wieczorem Katka wraca do domu pelna swoich opowiesci.

Magiczne miasto


A wiec jestesmy w magicznym miescie. Zanim tu dotarlismy juz wiele sie wydarzylo. Najpierw mily nocleg w Berlinie u starego znajomego Conrada. W przyjemnej, fajnie urzadzonej kuchni -Conrad jest architektem- siedzielismy do drugiej w nocy, pijac wino. Pozniej byl syfny samolot Iberii, lot do Madrytu, w czasie ktorego, ku naszej rozpaczy, nie podali nic do jedzenia ani picia! W Madrycie kolejna niespodzianka - dalej nie lecimy, bo samolot do Havany juz odjechal na drugi koniec lotniska i szykuje sie do startu. Zabawne. Przez caly lot robilismy sobie zarty, co by bylo gdybysmy spoznili sie na ten samolot. Usmiechnieta, zadowolona obsluga Iberii wsadza nas do samochodu (razem jeszcze z 3 Niemkami= i juz za chwile mkniemy w nieznane przez hiszpanska ziemie do hotelu, w ktorym zafundowali nam przymusowy nocleg. Nie mamy bagazy, niczego. Nawet szczoteczek do zebow. Nie wiemy dokad jedziemy. W koncu ladujemy w 4 gwiazdkowym, zajebistym hotelu, w malym, klimatycznym miasteczku pod Madrytem. I jest w koncu jedzenie podawane z dobrym winem. Przepyszne!
Nastepnego dnia z Katka i Niemka Haike zwiedzamy Madryt. Wkrotce musimy wracac na obiad i dalej... jazda z powrotem na lotnisko. Nagle pòjawia sie informacja - w strone Kuby zmierza z predkoscia 285 km na godzine Wilma - 5stopniowy huragan morderca. Wydzwania do nas spaniokowana mama, zebysmy lepiej zostali w Madrycie. ZEBYSMY KONIECZNIE ZOSTALI W MADRYCIE!!! Nie ma takiej mozliwosci. Troche sie denerwujemy, co nas tam czeka, ale decydujemy sie jechac.
Po 9iu godzinach podrozy ladujemy w kraju Fidela. Bienvenidos a Havana! Czekamy w kolejce do kontroli paszportowej polaczonej z przesluchaniem. Wszyscy pala, nawet policja. Tutaj chyba pali sie wszedzie. Do miasta zabieramy sie busem razem z Niemcami i Hiszpanami. Placimy po 5 euro.
Pierwsze wrazenie - miasto jest olbrzymie! Cale zycie slyszysz cos o Kubie, czytasz o Kubie, ogladasz zdjecia. Masz wyryty w pamieci obraz Brodacza i Che. Znasz na pamiec piosenki Buena Vista. I nagle widzisz to wszystko na wlasne oczy! Nagle wjezdzasz do owianego tysiacem legend magicznego miasta... Pierwsze ¨Viva la Revolution¨¨26 Julio¨¨Solidaridad¨. I podobizny Che. Jest tezx Fidel. Co dalej... oczywiscie samochody... oczywiscie budynki. Nasz kierowca bladzi po ciemnych, pelnych ludzi ulicach. Jest juz noc. W koncu wysiadamy pod nasza Casa Particular, gdzie wita nas gospodarz. Casy particular to najtansza, legalna forma noclegu na Kubie. Jest nas troje, a kubanskie prawo pozwala na nocleg w jednym pokoju tylko dwom osobom. Dlatego zawsze jedno z nas pozostaje ¨niezarejestrowane¨. Ceny sa rozne. W Havanie przez nasze pierwsze 3 noce placilismy 30 peso convertible za noc, plus sniadanie. W innych miastach spalismy za 20, czasem 15 od trojki. Polowe nocy spedzilismy calkiem nielegalnie. Na Kubie istnieja rownolegle dwie waluty - peso cubano i convertible. Co za tym idzie, istnieja tak naprawde 2 swiaty. Swiat waluty narodowej - czyli totalnego socjalistycznego syfu - sklepow na kartki oraz malych budek, lub oblesnych barow, jakich nawet Polska Ludowa nie widziala, z wiele obiecujacym napisem ÖFERTA. W takich miejscach mozesz jesc i pic za grosze. Peso convertible to prawie rownowartosc 1 euro, a jednoczesnie 24 peso cubano. 6 peso cubano = 1 zloty. W ofercie mozna zazwyczaj znalezc 2, 3 produkty. Najbardziej rozchwytywana jest pizza con queso - zazwyczxaj dosyc obrzydliwy kawal buly z roztopionym serem, czasem jeszcze z szynka. Totalny syf. Najwiekszym (jedynym?) jej atutem jest cena - 5 - 6 peso cubano,czyli 1 zloty polski, w Havanie czasem drozej. Kiedy nie mozna znalezc pizzy trzeba zadowolic sie bulka z krokietem, kawalkiem miesa albo jajka. Popic mozna refresco - robionym najczesciej z guajawy - za okolo 1 peso, czasem sprzedaja tez piwo - od 6ciu do 18 peso. Na deser, jesli sie znajdzie mozna zjesc pastele - chrupiace rozki z marmolada z guajawy. Na tym konczy sie oferta w kubanskiej walucie. Otwiera sie za to drugi, rownolegly swiat, swiat peso convertible. W tym swiecie ceny sa czesto wyzsze niz w Europie zachodniej, ale kupic mozna wszystko.
Swiat Cas Particular byl tym drugim swiatem, strefa kubanskiej elity, ludzi ktorym udalo sie zlapac Pana Boga za nogi. Oni zarabiali w peso convertible - bardzo duzo jak na warunki kubanskie - chociaz w rzeczywistyosci wiekszosc z ich dochodow rabuje przez olbrzymie podatki panstwo. Normalni Kubanczycy zarabiaja okolo pol euro na dzien, przy dobrych wiatrach.
To wszystko odkrywalismy z czasem, wtapiajac sie powoli w swiat socjalistycznej hipokryzji, poznajac na wlasnej skorze co oznacza orwellowskie ¨dwojmyslenie¨. Na samym poczatku, kiedy przybylismy do Havany odniosam takie samo wrazenie jak Artur Domoslawski kilka lat wczesniej. Ze jestem kronikarzem umierajacego miasta, ze to statnia chwila zeby to zobaczyc, utrwalic. Wrazenie, ze cos wisi w powietrzu, ze wszyscy juz tylko czekaja, kiedy Fidel... Ciekawe, ile jeszcze lat beda przyjezdzac kronikarze, a kazdemu sie bedzie wydawac ze jest juz tym ostatnim, zanim Fidel umrze i w koncu cos sie zmieni.
Pierwsze wrazenie? Magicczne miasto sie sypie, magiczne miasto smierdzi. Salsa tetni w ulicach przywodzacych na mysl poludniowoamerykanskie favelas. Havana wyglada tak jakby przed chwila dobiegla tu konca jakas ciezka wojna, jakby wlasnie skonczyly sie bombardowania- Añe to nie wojna i bomby, tylko lata rujnujacego systemu doprowadzily do takiego stanu to miasto. Na scianach az do znudzenia napisy - ¨Soclalizm albo smierc¨. Havana dostala jedno i drugie.