wtorek, listopada 08, 2005

W drodze do kraju Azteków i Majów


Wylatujemy bez najmniejszych problemow z kraju, z ktorego mimo najwiekszych checi nie moga wydostac sie miliony. Dla nas Kuba byla mila przygoda, dla wielu z nich jest poprostu wiezieniem. Praktycznie kazda osoba, czytaj więcej

Nocleg w slumsach Hawany


Wracamy stopem z Pinal del Rio do Havany. To juz nasze ostatnie chwile na Kubie. W polowie drogi zegnamy ostatniego Amarillo. Czytaj więcej

poniedziałek, listopada 07, 2005

Vinales. Rozdzial drugi


Vinales ma rowniez inne atrakcje do zaoferowania poza przepiekna przyroda. Vinales ma do zaoferowania najwspanialsza zabawe jaka mozna sobie wyobrazic. Jezeli trafisz do Vinales w sobotni wieczor, staje sie ono obietnica prawdziwego szalenstwa. Kolejna rewelacja jest to, ze szalenstwo to nie kosztuje prawie nic. Wstep do umieszczonej w rogu glownego placu knajpy Pollo Montanez kosztuje jedno peso convertible. Kiedy przyjdzie sie w miare wczesnie mozna zajac sobie stolik. Butelka prawie 40procentowego eliksiru rumopodobnego - 3,40. Nikt cie nie nagabuje. Mozesz przy jednej butelce na pare osob spedzic cala noc.
Zabawa zaczela sie kolo 23. Zabawa tzn... szalenstwo salsy! Czegos takiego nie widzielismy jeszcze nigdy. Czulismy sie jak w filmie typu "Dirty Dancing" (chociaz w rzeczywistosci bylo to duzo lepsze!), albo na swiatowych mistrzostwach tanca. Kubanskie pary poprostu plonely w rytm muzyki! Po godzinie zapelnil sie caly parkiet. Katke wyciagnal do tanca jeden z prawdziwych mistrzow Pollo Montanez. Przyszedl Mikel, ktory przyjechal tu specjalnie z Pinal del Rio, z grupa swoich znajomych. Tanczylismy wszyscy do jakiejs 3 nad ranem.
Nastepnego dnia wstalismy kolo poludnia i odrzucajac wczesniejsze ambitne plany pojechania nad morze, postanowilismy spedzic bardzo leniwa niedziele. Wyszlismy na miasto, gdzie w syfnej Cafeterii de la Familia przekasilismy po bulce z krokietem. Przechodzac kolo Pollo Montanez uslyszelismy muzyke i zobaczylismy ze... znowu tancza. Grala jakas naprawde swietna kapela. Weszlismy do srodka i spedzilismy tam pare godzin. Spotkalismy znajomych z zeszlej nocy i Izraelczyka, ktorego poznalismy jeszcze w Trynidadzie. Powiedzial nam,ze byl w wieu knajpach na Kubie, ale czegos takiego jeszcze nie widzial. Miejscowi Kubanczycy tanczyli nie tylko w parach, ale tez tworzyli miedzy soba rozne uklady. Pozniej, dzieki Katce poznalam blizej "Turbo", kolejnego mistrza. Dowiedzialysmy sie od nich, ze oni tak naprawde maja uklad z wlascicielami tego miejsca, ze wchodza za darmo i tancza salse, zeby przyciagnac ludzi. Wielu z nich zajmowalo sie tym tancem profesjonalnie. Poznanie ich bylo jednym z ciekawszych doswiadczen. Obaj (kolega Kat i "Turbo") zamierzaja zawrzec papierowe malzenstwa z poznanymi w Vinales Francuskami (one zgadzaja sie oczywiscie na taki uklad), zeby uciec z Kuby. Do ich kolegi za dwa dni miala przyjechac dziewczyna z Hiszpanii, w tym samym celu.
Wieczorem przyszlismy jeszcze raz do Pollo Montanez. Zamowilismy eliksir, przysiadlo sie do nas jeszcze paru Izraelczykow. Ludzi bylo juz dosyc malo i kubanskie pary nie zaplonely juz tak jak wczesniej, ale wieczor i tak byl rewelacyjny.

Vinales. Rozdzial pierwszy.


Vinales!!!!! Przepiekne! "Zobaczyc Vinales i umrzec!", chcialoby sie powiedziec. Szczegolnie, ze dojechanie tu kosztowalo nas tyle wysilku. Vinales to wlasciwie 2 ulice - pare sklepow, stacja benzynowa, poczta, nic specjalnego (no, oprocz rzecz jasna Pollo Montanez, ale o tym dalej ;-). Tyle tylko, ze to "nic specjalnego" znajduje sie w regionie tak zielonym, gorzystym, malowniczym i do tego jeszcze bogatym w jaskinie!!!
Przyszlo nam w Vinales po raz kolejny spedzic nocleg nielegalnie. Ceny w Casach Particular byly za wysokie, wiec skorzystalismy z oferty pewnego pana, ktory zaproponowal nocleg w swoim mieszkaniu, za rozsadna kwote 20 peso (za trzecia noc placilismy juz tylko 15). Poza tym w ten sposob moglo sie spelnic nasze kolejne kubanskie marzenie - zamieszkanie w bloku! Do tej pory wydawalo nam sie to nierealne.
Z samego rana ruszylismy w strone gor. Chcielismy dotrzec do jaskini z "basenem" w srodku. Nie nalezala ona do bardzo turystycznych, o jej istnieniu powiedzial nam nasz gospodarz. Wszystkie wycieczki podjezdzaly raczej autokarami pod 2 najbardziej znane jaskinie, gdzie wstep byl platny i wszystko bylo juz bardzo "obrobione" pod turystow.
My poszlismy przepiekna, dzika sciezka, blocac sobie i moczac niewiarygodnie buty, zeby w koncu zabladzic i w szalasie, gdzie suszyl sie tyton znalezc pewnego dziadka - miejscowego rolnika, ktory wzial z szalasu worek, wlozyl don 2 lampy i przez pola i chaszcze doprowadzil nas do najcudowniejszego miejsca na ziemi, do ... jaskini de la silencia.
Z jaskini wyplywala rzeka. Kiedy weszlo sie 5 metrow wglab nie widac juz bylo nic. Bez lamp i chropowatej reki naszego przewodnika, nigdy bysmy tej jaskini nie przeszli. Nasz przewodnik pachnial dymem z paleniska.
Lazilismy miedzy najkosmiczniejszymi formami skalnymi jakie mozna sobie wyobrazic. I w koncu doszlismy do... jaskiniowego jeziora, do ktorego czympredzej wskoczylismy. Nie musze chyba wam mowic, jak genialne to bylo przezycie.
Naprawde szczesliwi wylazilismy z powrotem na normalny lad.
Chodzilismy po okolicy jeszcze przez pare godzin. Wioski. Kolorowe swinie. Ptaki.
Wpakowalismy sie w jakies chaszcze i posiekalismy sobie cale nogi. Bolesnie.

Trynidad - Pinal del Rio


Po Trynidadzie spedzilismy jedna noc nad morzem, skad udalismy sie do Cienfuegos i dalej na plaze Giron (slynna Zatoka Swin). Ostatni odcinek trasy pokonalismy z milymi Niemcami, ktorzy podrozowali po Kubie wynajetym samochodem. Noc ktora spedzilismy w wiosce przy plazy nalezala rowniez do jednej z ciekawszych, bo wszystkie Casy Particular byly zajete i zapukalismy poprostu do drzwi jednego z normalnych domow. Do domu na skraju miejscowosci, ukrytego w ciemnosciach. Na Kubie grozi bowiem bardzo wysoka kara za przyjmowanie obcokrajowcow, jesli sie nie ma na to rzadowej licencji. Mimo tego pewna mila pani zgodzila sie nas przenocowac. Rankiem niczym w filmie szpiegowskim wymykalismy sie przez drzwi tarasowe, od tylu domu.
Tamtego dnia pobilismy swoj autostopowy rekord! Dystans, ktory przemierzylismy, przeszedl nasze wszelkie oczekiwania. Dojechalismy z plazy Giron jeszcze hen, hen na Zachod od Havany, do Pinal del Rio (robiac po drodze postoj na zobaczenie rezerwatu z krokodylami).
Jezdzenie na pace ciezarowek jest cuuuuuudowne! Jak staniesz z przodu i rozlozysz szeroko rece, masz wrazenie ze lecisz! Braterstwo jakie wytwarza sie w czasie lapania stopa z innymi Kubanczykami jest takze czyms niesamowitym.
Po nocy w nieciekawym Pinal del Rio wyruszylismy do Vinales. Tzn... staralismy sie wyruszyc... Po autostopowych sukcesach przyszla w koncu porazka. Za sprawa nieruchawych amarillo, ale takze wlasnego lenistwa i opieszalosci na przejechanie 30 kilometrow stracilismy prawie caly dzien. Ale za to nawiazalismy ciekawa znajomosc z miejscowym chlopakiem Mikelem, ktory powiedzial nam ze w Vinales nastepnego wieczoru bedzie Wieeelka fiesta. W miejscu o tajemniczo brzmiacej nazwie Pollo Montanez. Niedlugo ta nazwa miala zapasc w naszej pamieci jako jedna z najmilszych w czasie calej naszej podrozy. Wkrotce otworzyc mial sie cudowny rozdzial pt. ¨Vinales¨.

Nocleg na koncu kubanskiego swiata


Fidel chyba naprawde nie lubi Havany. Pozostawiona przez tyle lat sama sobie, gnije podczas gdy inne, mniejsze miasta maja sie calkiem niezle. W Santa Clarze poczulismy sie jakbysmy nagle przeniesli sie do innego kraju. Wieksze, porzadniejsze domy, w miare czyste ulice, ludzie ubrani w amerykanskie ciuchy. a wieczorem nasza pierwsza prawdziwa fiesta. Swietnie trafilismy bo byla sobota i ludzie masowo wylegli na plac, gdzie gral jakis zespol. Troche ludzi tanczylo. Salse oczywiscie. Nawiazalismy pare znajomosci, wiekszosc z nich jednak sredniowartosciowych - z prymitywnymi miejscowymi podrywaczami (tak naprawde jedyna ich wartoscia bylo to, ze podrywacze czestowli nas rumem).
Nastepnego dnia byla niedziela. Ciezarowki nie jezdzily, wiec ciezko byloby wydostac sie stamtad stopem. Postanowilismy autobusem wyjechac w gory, i pozniej dalej do Trynidadu. Warto wspomniec, ze jezdzenie autobusem, czyli guaga jest i tak najtansza forma transportu na Kubie, kosztuje czesto mniej niz 1 peso cubano. Moment kiedy stoi sie przy drodze, lapiac stopa i nagle na horyzoncie pojawia sie autobus jest jednym z najrozkoszniejszych momentow w calym podrozowaniu po tym kraju. Nagle cala grupa czekajacych Kubanczykow- dotad siedzacych na trawie, na w pol usypiajacych, czy gapiacych sie leniwie przed siebie - ozywa. Zrywa sie w kierunku nadjezdzajacego pojazdu z radosnym okrzykiem: GUAGUAGUAGUAGUAGUA.....!!!!!!! Guaga oznacza bowiem dalsza podroz.
Wsiedlismy wiec do guagly. Najpierw jednej, pozniej drugiej, zeby dotrzec do przepieknej, malutkiej puebli w gorach Jibacoa, skad... nie moglismy pojechac dalej, bo droga byla zamknieta. Po ostatnich cyklonach jej czesc ulegla poprostu zniszczeniu i nie mogl tamtedy przejechac zaden pojazd. Jedyny sposob przedostania sie w strone Trynidadu: 8 kilometrow na piechote...
Bylo juz pozno i zbieralo sie na deszcz. Za dalsza wedrowke wiec podziekowalismy i postanowilismy znalezc schronienie w tejze wiosce. Pierwszy zapytany o mozliwosc noclegu chlop, natychmiast zaproponowal nam zebysmy udali sie do jego domu. Wygladalo to tak, jakby przybywajacy do Jibacoa pod wieczor turysci z olbrzymimi plecakami byli dla niego chlebem powszednim.
Za chwile bylismy juz w jego chacie, gdzie przywitala nas jego mila, ladna zona oraz jej ojciec - dziadek doskonale pamietajacy pierwsze lata rewolucji. Klimat byl niesamowity. Po raz kolejny sprawdzila sie stara regula, ze jezeli ktos jest bardzo biedny, to bedzie chcial oddac ci wszystko, co tylko ma! W casach particular, nie dostalismy nigdy nic, ponadto za co zaplacilismy. Raz kupilismy sniadanie i bylo ono tak male, ze nie wiadomo bylo czy sie smiac czy plakac, jak przychodzilo do jego spozycia. W malym domku na koncu kubanskiego swiata zostalismy ugoszczeni po krolewsku. Dziadek zmielil kawe, zona podala nam przepyszna kolacje. Ryz z czerwona fasola i miesem - byla to najlepsza rzecz jaka jedlismy przez caly swoj pobyt na Kubie!
Pozniej siedzielismy na bujanych, wiklinowych fotelach i rodzina powiedziala nam troche o swoim zyciu. Dziadek, palac opowiadal o pracy w cooperativie (kubanski PGR). Pokazal nam swoj odcinek emerytury na 150 pesos (25 zl) i dowod osobisty. Ma 57 lat... wyglada na 80. W takich chwilach dziwnie sciska sie serce. W takim kraju jak Kuba niestety to uczucie powraca czesto...
Chcieli nam oczywiscie oddac swoje lozko. Szczegolne przerazenie (rozbawienie?) wzbudzily w nich nasze alumaty, ktore zaczelismy rozkladac na ziemi. W koncu udalo nam sie wywalczyc spanie na podlodze. Jak sie okazalo pare godzin pozniej byl to jednak blad, trzeba bylo skorzystac z ich goscinnosci. Ich lozka bowiem posiadaly jeden maly drobiazg ktorego pozbawione bylo nasze legowisko... mianowicie moskitiery... Noc byla jednym wielkim koszmarem. Komary poszatkowaly nas na kawalki. Slady noclegu w gorach pozostana na naszym ciele jeszce przez dlugi czas.
Nastepnego dnia pozegnalismy naszych przemilych ¨hostow¨i ruszylismy z plecakami w gory, w strone zamknietej drogi. Lekko padalo. Czesciowo na piechote, czesciowo ciezarowkami i w koncu ulubiona guaga dotarlismy do starego, klimatycznego Trynidadu.